„Ultra Team BGK” na trasie „Pięknego Zachodu”

Kolarze z Barlineckiej Grupy Kolarskiej czasami podejmują wyzwania w “ultra-stylu”. Andrzej Binkowski i Artur Szyszka zaplanowali pokonanie 1001 kilometrów non-stop czyli trasy „1-ego Ultramaratonu Kolarskiego Piękny Zachód”. Idea i pierwotna formuła tego wydarzenia zrodziła się w głowach wieloletnich kolegów, współuczestników najsłynniejszych wyścigów w całej Europie. Będąc świadkami rozważań na jego temat, zgłosiliśmy swój akces jako team. Kiedy w Internecie pojawiła się lista startowa potrzebowaliśmy tylko i aż najważniejszej składowej, obsługi technicznej. Mariusz Kalita dobrze wiedział “w co się pakuje”, ale podjął się tej niekoniecznie przyjemnej roli. Do pomocy włączył się też sympatyk naszej grupy Marcin Tabaczyński z Poznania.

Start i meta w Niesulicach koło Świebodzina. Trasa prowadziła przez Wielkopolskę w góry Kotliny Kłodzkiej, Kotliny Jeleniogórskiej i z powrotem do Świebodzina. Zanim dotarliśmy do gór musieliśmy się zmierzyć z upałem podczas podróży na południe. Było strasznie. Na tyle strasznie, że Andrzej myślał o wycofaniu się po 300 km jazdy. Z wielkim trudem udało się przetrwać kryzys dzięki doskonałej współpracy w drużynie. Orzeźwienie przed kolacją w Trzebnicy i pogodna noc nakazywała kontynuowanie jazdy. Kolejne „schody” zaczęły się wraz z porannym deszczem w Złotym Stoku- lało 4 godziny bez przerwy, a temperatura spadła do 5 stopni. Na wysokości Orłowca przy zjeździe do Lądka Zdroju senni i zmarznięci schowaliśmy się na tylnych miejscach wozu serwisowego. Prognozy mówiły, że po dwóch godzinach opadów rozpogodzi się. Lało cztery. Po długim oczekiwaniu na poprawę pogody Andrzej wsiadł na rower. Ja widząc aurę na zewnątrz nie wierzyłem w poprawę i zupełnie odpuściłem przebierając się w „strój cywilny”. Masyw Śnieżnika ze słynną „Puchaczówką”, potem „Orlickie Góry” z ulewą w Lasówce, Zieleniec, Karłów Andrzej pokonał w samotności. My czekaliśmy, by też odpuścił. On tymczasem nie odpowiadając na nasze pytania co do ewentualnych potrzeb „wydeptywał” znane na pamięć kolejne podjazdy. Korzystając ze słonecznej chwili urządziliśmy grochówę i kilka kanapek z mielonką. W ten sposób odzyskaliśmy kontakt z Biniem.  Najpierw wzrokowy, potem głosowy podsumowany jego cytatem: „czas spie…ac do domu”. My patrząc na Binia zadaliśmy sobie pytanie: Jak Andrzej wsiądzie na rower i pojedzie? A on poprostu wsiadł i pojechał. Marcin złapał okazję do Poznania. Ja z Mariuszem staraliśmy się nawigować na nieaktualnych mapach i bez zasięgu posiadanej elektroniki. Nadgraniczny szlak górski z Głuszycy na Przełęcz Kowarską to istna orientacja sportowa. Mimo, że jechałem tamtędy dwa lata temu, nie ustrzegłem się błędu i zafundowałem swojemu mistrzowi „extra podjazd do bramy kopalni”. Do Karpacza dotarliśmy już po północy, zjedliśmy kolację i dowiedzieliśmy się o większości już „wycofanych zawodników”. Zasnęliśmy momentalnie i bez refleksji, że właśnie mija założony czas osiągnięcia mety. Bladym świtem powstała idea sposobu na realizację planu na ostatnie 270 km. Znając odcinek do Świeradowa zdecydowałem towarzyszyć Andrzejowi w drodze do mety. Korzystając  z ładnej słonecznej pogody, pomagającego wicherku i z punktu do punktu poprawiającego się nastroju dotarliśmy do mety. Czas 55godzin 10minut i 43sekundy. W porównaniu z czasami wcześniej „zaliczonych” ultramaratonów ten był jednym z trudniejszych.

Zainteresowanych tą ultra-długą relacją i chcących poczuć namiastkę przeżyć tego rodzaju zapraszamy w sierpniu na „3-cią Dobę Binia”. Szczegóły tego wydarzenia są dopiero w naszej wyobraźni. Dlatego prosimy o cierpliwość.

 

Fotki